Samorząd i samosąd, mimo, że to podobne, a nawet bliskoznaczne słowa, to jednak zgoła inne. Szczególnie jeśli chodzi o wydźwięk i przekaz. Ja skupię się na samorządzie, czyli możliwości samostanowienia na poziomie dzielnicy.
Sądy są jak na razie w rękach rządu RP. Może kiedyś ich kompetencje trafią w lokalne ręce? Tak jak ma to miejsce w USA czy w niemieckich landach. Łatwiej byłoby o zmiany w sądownictwie, ale nie wchodźmy w politykę. Napisałem w politykę?! Nie dość, że obiecałem sobie, że w samorządowym komentarzu nie użyję tego słowa, to zacząłem w tym duchu całe zdanie! Okazuje się, że nawet jako doświadczony samorządowiec, nieskalany przynależnością do partii politycznej wciąż uczę się żyć i pracować bez polityki. Zróbmy diagnozę mojego problemu.
Obrady rady jednej z warszawskich dzielnic: Średnia liczba radnych to około 20 osób, układ sił podobny do średniej krajowej, czyli Platforma i Nowoczesna w kontrze do Prawa i Sprawiedliwości. W środku politycznego tyglu skromna reprezentacja mieszkańców zrzeszona w lokalnym komitecie. Skromna, ale będąca kołem zamachowym całej dzielnicy. To serce każdej dzisiejszej koalicji. Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby ich zabrakło, a samorząd przypadłoby jednej z partii. Ktoś uzna, że ograniczy to do minimum dyskusje i debaty, a to z kolei oznacza, że wszystko z przytupem pójdzie do przodu. Ale to nieprawda, bo dzielnica czy gmina, zamieniłaby się wtedy w trampolinę… Przecież każdy polityk, jak każdy inny pracownik, marzy o awansie. Dla polityka, który karierę zaczyna zazwyczaj na szczeblu samorządowym, liczy się przede wszystkim kariera, a ta czeka dopiero w radzie miasta, a potem w sejmie czy europarlamencie. Na szczęście mieszkańcy potrafią się zorganizować i zadbać o swoją małą ojczyznę. W ten sposób stają się hamulcowymi dla podobnych karierowiczów i powoli, ale skutecznie odbierają politykom władze na tych najniższych stopniach administracji publicznej. Trampolina to jedno, drugi problem to chęć centralnego sterowania samorządem z poziomu rządowych pieleszy. Dzielnice i gminy byłyby traktowane przez jednych jak poligon doświadczalny, a przez drugich jak miejsce gromadzenia elektoratu, dla wyższych celów. To teza, którą potwierdzają ostatnie kampanie wyborcze i polityczne aspiracje burmistrzów dzielnic z nadań partyjnych.
W dużych aglomeracjach, takich jak Warszawa, przewaga w radzie miasta czy dzielnicy lokalnego stowarzyszenia to wciąż fantastyka. I choć ich obecność w tych gremiach jest skromna, to dobrze wykorzystana, równoważy polityczne ambicje. Diagnoza: Samorząd sam, naturalnie oczyści się z polityków, podobnie jak sądy z osób o skalanej przeszłości. Ręczne sterowanie nie wchodzi w grę.
PS Specjalnie posługuję się określeniem „lokalne stowarzyszenia”, zamiast aktywiści czy ruchy miejskie. Ci ostatni zamiast pomagać i działać na korzyść mieszkańców próbują narzucać własne idee, na zasadzie, że i tak wiedzą lepiej. To kontrowersyjne, ale zaryzykuję stwierdzenie, że wcale nie są lepsi od polityków. Od kilku lat walczę o zwykły osiedlowy parking dla mieszkańców. Kiedy okazało się, że projekt ma powstać na terenie brunatnym, przez aktywistów nazwany zielonym, czyli zabierze kawałek łysej ziemi rozjeżdżonej przez dziko zaparkowane samochody, podniesiono alarm! Aktywiści zasypali moje wpisy na FB lawiną złośliwych komentarzy jak bym chciał przekopać wzdłuż i wszerz Dolinę Rospudy… Wiadomo; rowery, drzewa i krzaki. To ich priorytety.
Lokalny samorządowiec z jednej strony musi więc studzić ambicje polityków, a z drugiej ograniczać wpływy tzw. ruchów miejskich. I oczywiście robić swoją robotę dla mieszkańców. To ciężki chleb, ale smaczny.
Źródło: Instytut Staszica